Jeden dzień z Pekinu

Wstaję wcześnie rano, za wcześnie. Zazwyczaj jestem śpiochem, ale jet lag i osoba chrapiąca w łóżku nade mną wyjątkowo nie dają mi spać. Jest po szóstej, zaczyna się mój trzeci, a zarazem ostatni dzień w Pekinie. O dziesiątej jestem umówiona na zwiedzanie Zakazanego Miasta z kilkoma osobami z hostelu, a o siódmej wieczorem wylatuję już do Bangkoku. Myślę sobie – „Spędzę dzień aktywnie!”. Postanawiam wypożyczyć rower i pojechać do parku Świątyni Nieba. Ja, rower, 20 milionów ludzi i szalony ruch na drodze brzmi jak wyzwanie. Idę do recepcji zapytać, gdzie w okolicy można wypożyczyć dwa kółka. Zaspany pracownik, opatulony w ciepłą bluzę z kapturem, patrzy na mnie wzrokiem pytającym, dlaczego już nie śpię i z powątpiewaniem wskazuje mi wypożyczalnię rowerów po drugiej stronie ulicy, zaznaczając przy tym, że może nie być jeszcze otwarta. Tak, wiem, jest wcześnie. Wychodzę więc na hutong i zaczynam chłonąć Pekin. Smog, poranny zgiełk, uliczni handlarze. Widzę pana, który sprzedaje tradycyjne, chińskie pierożki i chcę je sobie kupić na śniadanie. Pojawia się problem – sprzedawca próbuje mi coś wytłumaczyć po chińsku, a ja nie rozumiem. On natomiast ni w ząb po angielsku. W końcu udaje mi się zamówić pierożki na wynos i natychmiast trafiają one do foliowego worka. Później dowiaduję się, że pewnie pytał o rodzaj – robi się je z mięsem lub z warzywami. Metodą chybił-trafił dostałam te z warzywami. Pycha!

Nie mogę jednak znaleźć wypożyczalni. Chyba jest jeszcze zamknięta. Świątynia Nieba jest za daleko, żeby wybrać się tam na piechotę, a ja nie mam za dużo czasu. Wracam więc do hostelu. żeby poprosić o pomoc. Pracownik recepcji, teraz już nieco żywszy, niechętnie przyznaje, że mają w hostelu jeden, bardzo stary rower, który mogłabym pożyczyć. Za darmo. Pyta czy umiem jeździć na rowerze. Co proszę? Z niedowierzaniem odpowiadam, że oczywiście. Na co on modyfikuje swoje pytanie – „Czy umiesz jeździć na rowerze W PEKINIE?”. Widzę. że chce mnie odwieść od mojego pomysłu, ale się nie daję. Zostaję więc pouczona, żeby na siebie uważać i dostaję zakurzony, przyrdzewiały rower. Po sprawdzeniu drogi do celu na mapie, wsiadam na rower z entuzjazmem dziecka. Nie jest źle, ja pedałuję, on jedzie. Wokół mnie ciekawe sceny z życia miasta. Ludzie wiozą kilkoro swoich dzieci do szkoły na jednym skuterze, inni grzecznie czekają na autobus w równej kolejce, a jeszcze inni chcą przyspieszyć drogę do pracy, przejeżdżając autem na czerwonym świetle. Ciężko jest się za bardzo nie rozglądać. Moje oczy chłoną ten chaos. Staram się jednak skupić na bezpiecznej jeździe. Raz się trochę gubię, nie jestem pewna gdzie skręcić, ale zaraz się znajduję. W końcu po kilkunastu minutach dojeżdżam do bram celu, gdzie chcę wejść z rowerem, ale zostaję pouczona trochę po chińsku, trochę językiem migowym, że nie mogę go zabrać do środka. Zostawiam więc swój pojazd przed parkiem, kupuję bilet i wchodzę.

PicMonkey Collage

Park Świątyni Nieba jest spokojną oazą w centrum Pekinu. Wcześnie rano jest tu mnóstwo Chińczyków i prawie żadnych turystów. Jest magicznie. Pekińczycy zbierają się tu, aby poćwiczyć tai chi i sztukę posługiwania się mieczem, zagrać w badmintona, w zośkę, w karty, w nieznane mi gry planszowe. Okazuje się, że podobnie jak na Kubie, domino jest tu bardzo popularne wśród dorosłych. Jest dużo starszych ludzi. Wszyscy są bardzo przyjaźni. Chodzę więc i obserwuję babcie wyszywające na drutach, dziadków puszczających piękne latawce w kształcie ptaków, grupy tańczących coś babć i dziadków. Kilka razy zostaję zaproszona do przyłączenia się do jakiejś gry, ale po pierwszej porażce przy grze w badmintona z energetycznymi dziadkami, później już grzecznie odmawiam. Po obejrzeniu kompleksu świątyń oraz przedreptaniu ścieżek, którymi chodzili cesarze z dynastii Ming i Qing, z racji że czas mnie goni, niechętnie zdążam w kierunku wyjścia. Po drodze proszę jedną chińską parę, żeby zrobili mi zdjęcie, co z chęcią czynią. Następnie próbują mi coś wytłumaczyć. Początkowo myślę, że chcą, żebym teraz ja zrobiła im zdjęcie. Po chwili orientuję się jednak, że mój fotograf sprzed sekundy, chce teraz stanąć przed kamerą jako model. Ze mną. Byłabym zapomniała, że Chińczycy lubią robić sobie zdjęcia z obcokrajowcami! Z ciekawości? Żeby pochwalić się przyjaciołom i rodzinie? Dla prestiżu? Nie do końca wiem dlaczego, ale po tej osobliwej sytuacji, wsiadam na rower i pędzę do hostelu.

11PicMonkey Collage315

Po drodze postanawiam jeszcze wybrać się do banku, żeby kupić trochę juanów, które będą mi dzisiaj potrzebne. Okazuje się, że w Chinach nie jest to taka prosta operacja, bo trzeba poczekać w systemie kolejkowym razem z tuzinem petentów bankowych, mieć przy sobie paszport, wypełnić świstek, urzędnik musi wszystko udokumentować, sprawdzić czy nie podrobiłeś czasem waluty, którą mu wręczasz, podstemplować z dziesięć świstków, kazać Ci czekać, skserować Twój paszport, kazać Ci czekać, wyjść na zaplecze i dopiero potem wymienia Twoją walutę. W tym momencie wydaje mi się, że cała procedura trwa wieki. Jest po dziesiątej. Denerwuję się. Już jestem spóźniona. Gdy bankier niespiesznie wręcza mi te kilka juanów, natychmiast wychodzę, biegnę po rower, pedałuję szybko do hostelu i zastaję moich znajomych czekających przy recepcji – „Uff! nie wyszli beze mnie!”. Jeszcze tylko wymelduję się z hostelu, zostawię mój gigantyczny plecak w przechowalni i możemy iść. Poznałam tych ludzi wczoraj, podczas wycieczki na Mur Chiński i było całkiem zabawnie, więc postanowiliśmy zwiedzić dziś razem Zakazane Miasto. Najpierw musimy jednak dojść na największy plac na świecie, czyli Plac Niebiańskiego Spokoju. Już po drodze dokuczają mi moje niewygodne buty. Wokół tłumy ludzi. Na placu każdy chce zrobić sobie idealne zdjęcie na Facebooka, a Chińczycy na jakieś inne portale społecznościowe, bo Facebook, jak wiele stron internetowych, jest tam zwyczajnie zablokowany przez władze. Jest gorąco. Do tego wysokie stężenie smogu doprowadza mnie do szaleństwa. Swego rodzaju kurz wciska się w oczy i osadza się na skórze, tak że od razu czujesz się brudny. Jeden z kolegów tłumaczy, że według aplikacji, którą ma w telefonie, dzisiaj przekroczone jest dozwolone stężenie smogu i nie powinno się w ogóle wychodzić z domu. Ignorujemy to ostrzeżenie i przekraczamy bramy Zakazanego Miasta.

Dochodzi dwunasta. Grupa decyduje się wynająć przewodnika, bo inaczej zrozumiemy niewiele z tego co widzimy. Mówi po angielsku, ale z mocnym ojczystym akcentem, więc czasami ciężko go zrozumieć. Dodatkowo wycieczka ma potrwać około dwóch godzin, a kompleks pałacowy jest ogromny, więc praktycznie biegniemy. Historia robi wrażenie. Budowle są cudownie egzotyczne w oczach Europejczyka. Jestem jednak rozdrażniona i zwiedzanie nie do końca sprawia mi frajdę. Tłumy ludzi, smog i niewygodne buty. Dodatkowo stresuje mnie, że wycieczka się przedłuża, a ja koło szesnastej muszę już wyjść z hostelu i odbyć wyprawę metrem i pociągiem na lotnisko. Może jednak nie jest najlepszym pomysłem starać się zaliczyć wszystkie najważniejsze atrakcje w czasie trzech dni pobytu bezwizowego. Może mniej znaczy więcej.

Po skończeniu wycieczki na szczycie w Parku Jingshan, po północnej stronie Zakazanego Miasta, w pośpiechu płacę swoją część przewodnikowi i żegnam się z grupą. Praktycznie zbiegam ze wzgórza i staram się złapać swoją pierwszą taksówkę w Pekinie, co w godzinach szczytu okazuje się nie lada wyzwaniem. Nie lubię sama jeździć taksówkami, w szczególności w miejscach, których nie znam, ale nie mam wyboru. Jestem daleko od hostelu. Po kilkunastu minutach udaje mi się! Jest po piętnastej. Staram się wytłumaczyć kierowcy, gdzie chcę jechać, ale on nie rozumie. Pokazuję mu na mapie, też nie działa. W końcu podwozi mnie kawałek, ale nie dokładnie tam gdzie chciałam, więc muszę jeszcze kawałek podejść. Bolą mnie nogi. Mam nauczkę, żeby ubierać wygodniejsze buty na całodzienne wycieczki piesze. Po dotarciu do hostelu w pośpiechu wypisuję jeszcze kartki pocztowe, ale jako że mam tylko trzy znaczki i zero czasu, żeby wybrać się na pocztę po więcej, wypisuję je losowo i zostawiam do wysłania w recepcji. Zarzucam ciężki plecak na plecy i biegnę na metro. Po jakiś trzech godzinach jestem już w powietrzu w drodze do Bangkoku. Głodna, zmęczona i brudna, ale szczęśliwa i pełna niezapomnianych wrażeń.

10 comments

  1. Justyna | wAfryce.pl · 6 czerwca, 2015

    Jusia, ja to nie wiem czy bym się odważyła tak od razu wskoczyć na rower w tak zakręconym mieście jak Pekin 😀 Mam nadzieję, że chociaż sprawdziłaś hamulce zanim wyjechałaś, bo jak on taki start i pordzewiały to nigdy nic nie wiadomo… 😛

    Polubienie

    • rudawpodrozy · 8 czerwca, 2015

      Komu jak komu, ale Tobie, chyba nie brak odwagi, Jusiu. 😉 Jak mówią mędrcy – do odważnych świat należy!

      Polubienie

  2. Mona · 6 czerwca, 2015

    Też dopiero doświadczenie mnie nauczyło, żeby na piesze wycieczki zakładać wygodne buty, chociaż na Śnieżkę prawie weszłam w japonkach! 😉

    Polubienie

  3. malaiduzywpodrozy · 7 czerwca, 2015

    Hmmm po przeczytaniu tego posta, zdecydowanie mniej znaczy więcej. Wolał bym pospacerować tak jak ty rano po Parku Świątyni Nieba, niż biegać po Zakazaynm Mieście. Tak czy siak zazdroszczę Pekinu 😉

    Polubienie

    • rudawpodrozy · 9 czerwca, 2015

      Dokładnie – mniej znaczy więcej, ale zrozumiałam to dopiero po trzech dniach biegania, bo przecież „trzeba” było zobaczyć najważniejsze atrakcje Pekinu i Mur Chiński 😉

      Polubienie

  4. dolnoslaskipodroznik · 7 czerwca, 2015

    Oj Tiananmen to ważne miejsce w historii Chin. Najpierw czerwonogwardziści, potem masakra 89…
    No i mauzoleum Mao… Byłaś?

    Polubienie

    • rudawpodrozy · 9 czerwca, 2015

      Niestety na mauzoleum Mao nie starczyło już czasu. 😦 Trzy dni w Pekinie to zdecydowanie za mało, ale lepsze to niż nic. 😉

      Polubienie

  5. Monika Pawłowska-Radzimierska · 7 czerwca, 2015

    No ja wolę zdecydowanie spokojniejsze tempo, ale czasami nie ma wyjścia 🙂 A rowerem też bym pojechała nawet w takim ścisku, bo to zdecydowanie bardzo fajny środek lokomocji w Azji ! Pozytywnie zazdraszczam 🙂

    Polubienie

Dodaj komentarz